Nieprzyzwoicie walczę o życie.
Czekam na nauk wielkie odkrycie,
dręczony stale snem niespokojnym
o zagrożeniach kolejnej wojny -
już biologicznej, albo medialnej,
domowej, bliskiej, albo wciąż zdalnej.
Toczonej gdzieś tam... na Pacyfiku.
Z głową gorącą od kociokwiku.
.
Najbardziej ludzka boli głupota.
Strach - każdy już się o niego otarł,
myśląc, że będzie też tymczasowy
i mnie z falą nazw narodowych,
Lecz się nasilił, nawet utrwalił
i statystyką system się chwali,
bo czym pięćdziesiąt bywa tysięcy,
gdy zysku przy tym notują więcej?
.
Co znaczy jeden przy tych tysiącach?
Pandemia rośnie. Nie widać końca!
Dyskusja próżna bywa z idiotą...
i tak pod dywan wszystko zamiotą.
Nieważne jest to, co będzie potem.
Mowa jest srebrem - milczenie złotem.
Zwłaszcza, gdy cenzor już ledwie dyszy.
Przygryza jęzor i siedzi w ciszy,
śledząc pulsometr i D-dimery,
gdy tych ostatnich jest od cholery...
.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz